music

czwartek, 27 czerwca 2013

W drogę



Po kilku tygodniach ciężkiej pracy i różnych perypetiach, wyruszam znów do Afryki. Już się cieszę, bo jak napisał K. Nowak w prologu „Jak wyruszysz w drogę, to zawsze zdarzy się coś ciekawego”. Od wczesnego świtu jestem w pracy; jeszcze akceptacja kilku faktur, ostatnie wskazówki, ostanie spojrzenie na firmę, jakże inną po ostatnich dniach. Wpadam do domu, wszystko z podłogi buch do walizek, znowu nie zgadzają się kilogramy – trochę wybiórczości i jestem gotowy.
Pędzę na lotnisko, jak zwykle lekko na styk i wpadam do hali odlotów: Proszę natychmiast opuścić terminal! Ewakuacja! - słysze z ust pogranicznika. Ale ja, ja za chwilę mam samolot. Wypadam z tłumem walizkowiczów wprost pod oberwanie chmury – no fajnie i jeszcze mam odejść 500m. Wśród zmoklaków dowiaduję się, że w całym kraju są zamachy bombowe! – masz ci babo placek – tak to jest, jak ignoruje się wiadomości. Czekamy, czekamy i nagle wozy bojowe odjeżdżają i wszystko jakby wraca do normy – tyle, że mam wszystko mokre i niewiele ponad pół godziny. Wpadam do czekinu i tu niespodzianka; moja skrzętnie odważona do 24,7kg waliza przybrała na wadze i waży obecnie 26,3kg. Tego nie przewidziałem, że ją deszcz podbije o tyle. Raz dwa przepakowanko i staje do boju. Jest ok – pędzę dalej; tym razem panom na prześwietleniu nie podobają się dopiero co przepakowane rzeczy: tuleje tylnych wahaczy wzdłużnych do LandCruisera i narzędzia. Tuleje ostatecznie wybroniłem, mimo że wyglądały jak potężne pociski, za to narzędzi się nie udało. Zawsze w walce jakieś straty muszą być. Zgarniam z półki jakieś gazety, aby wiedzieć co się dzieje w kraju, z którego wracam. Trochę kolorowych tytułów, Pawlikowska na okładce, Twój styl z filmem - aby 5 min później - suszyć się na pokładzie Boinga. Wszystkie wydarzenia ostatnich dni zmniejszają się wraz z wysokością lotu. No nareszcie - znów w drodze.  Spokojnie już sięgam do siatki z prasą, zaczynę od tygodnika politycznego: Niemcy zrobili jakiś ohydny i nieprawdziwy film o AK, premier zwichnął nogę, Palikot wziął udział paradzie gejów, rząd nie może uchwalić rozporządzenia o OZE i będziemy płacić gigantyczne kary do Unii, zadłużenie sie podwoiło – co za stek obstrukcyjnych i niestrawnych informacji, co ja powiem w Namibii? Zmieniam gazetę. NPM-  magazyn turystyki górskiej – no… przy tym można odpocząć: Reinhold Meissner przyjechał po wielu latach na konferencje do Zakopanego, w Alpach Delfickich jest fajnie i spokojnie. Informacje, z których wynika coś dobrego. Wysuszony już, ciągnę 23kg bagażu podręcznego po dobrze mi znanych i niekończących się korytarzach frankfurckiego lotniska – no jest mój grubasek. Airbus A380/800, dwupietrowiec zabierający do 800 pasażerów (w zależności od kompletacji).  Miejsce przy oknie, dawno zaplanowane. Ściana grubasa pół metra ode mnie, wszystko pachnie nowością. Plastikowy obiadek i upragnione dobranoc – jak mogłoby być inaczej po takim speedzie?  Johanesburg o poranku niczym nie zaskoczył, znowu znana kawiarenka i herbatka Rooibos, i dalej w drogę. Zaskoczyła odprawa, która była na innym terminalu niż gate – ledwo zdążyłem. Kolejny obiadek, tym razem z wołowinką i wreszcie świeże, rześkie, pachnące słońcem powietrze Namibii. Maszeruję dumnie przez płytę lotniska w promieniach południowego słońca, głęboko wdychając powiew dobrze znanej mi afrykańskiej wolności. Staje w ogonku do kontroli paszportowej. Czarne panie wydają się zupełnie nie podzielać podniecenia Europejczyków przybywających tu tłumnie na wakacje – wszystko dzieje się jak w smole. Wreszcie moja kolej – i nagle buch - jest opór. Papier z ministerstwa, który potwierdzał złożenie 3 miesiące temu wniosku o pobyt, który na innych przejściach otwierał granicę okazuje się nieprzekonujący. Pani kreci głowa, ja grzecznie tłumacze, że taką informacje otrzymałem w agencji pośredniczącej, że informacja jest z ust pani, która wydaje pozwolenia, że do czasu rozpatrzenia wniosku to to właśnie służy za przepustkę, skoro drugiej wizy w tym samym roku nie da się zdobyć  - NIC – ściana. Pani patrzy na mój kolor skóry i wiem, że będzie ciężko. Gorąca linia telefoniczna, jedna pani, druga pani, agencja. Tamta pani mówi, że tamta nie ma racji i wybija godzina 16 i nikt już nie odbiera telefonów. Rozważam wszystkie warianty: wysłać kogoś z paszportem do ministerstwa, uciec, wziąć na litość, rozbić obóz przed okienkiem, gdy tymczasem pani wpadła na pomysł, żebym wracał skąd przyjechałem i idziemy kupić bilet. Grzecznie udaje się z panią do South Africa Airlines. Bilet jest, i owszem, ale dopiero na jutro, pytam ile kosztuje i robię skruszona minę, ze niestety tyle to na karcie nie mam. Tłumaczę, że po ostatnim incydencie wyrwania mi karty przed bankomatem w Johanesburgu i wyczyszczeniu mi konta przez nieznanych sprawców, zanim zdążyłem połączyć się z infolinia PeKaO SA spowodował, że znikome kwoty przelewam obecnie na moją kartę. Tak czy inaczej trzeba zagrać na czas – myślę sobie. Wracam grzecznie na fotelik i otwieram gazetę, tworząc aurę spokoju i opanowania sytuacji. W międzyczasie moje udanie się z walizką do toalety, spowodowało pościg policyjny z meta w tejże.  Dobra, dobra panowie, każdy chyba może się załatwić. Czytam gazetę dalej, pani się ubiera i kończy pracę. Ciekawe co teraz.
Podchodzi do mnie i mówi, że przekazuje mnie na noc do policyjnego aresztu. No dobra skoro tak, to nawet fajnie, bo będzie o czym pisać. Tam zresztą jeszcze nie byłem. Otrzymuje malutki pokoik z szarymi ścianami i jednym barowym krzesłem obrotowy. A to ci heca, co za rozkoszny nocleg mnie czeka. Próbuje okiełznać krzesło, ale kreci się i nic z tego nie wychodzi. Jak już wszyscy pójdą do domu, to spróbuje pogadać z władzą. Otwieram kompa; przynajmniej zrobię opis do projektu i przygotuje zaległą umowę. O 23 pojawił się jakiś policyjny młodziak w czapce a`la narciarskiej. Próbuję go przekonać, żeby dał mi się przespać na pobliskich rolkach do prześwietlania bagażu podręcznego, ale jest nieprzejednany. Mówi, że tu jest kamera i on nie może. Ja na to, że to mi nie przeszkadza, i że na pewno nikt nie będzie zainteresowany oglądaniem filmu, na którym bohater tylko śpi. No nic - nie przekonał się. Siadam na krzesło i opieram się o ścianę próbując zasnąć. Po pół godzinie wpada jakiś inny z pytaniem: how are you? Ok, my friend. Po północy znowu to pytanie. No nie, ten to mnie już rozsierdził. Mówię mu:  wrong question. Jak mogę się czuć fine, skoro nawet nie dajecie mi zasnąć, nie mówiąc o braku łóżka. Wreszcie dali mi spokój. Przed 5 rano ruszyła maszyna do prześwietlania bagażu. No nareszcie nowy dzień. Telefony dzwonią, ale rozwiązanie się nie pojawia, bo ministerstwo z lotniskiem się chyba nienawidzą, za sprawa zawistnych urzedniczek. Czekam…
Nie ma opcji, chyba musze gdzieś polecieć, aby przerwać ten impas. W obstawie policji wyruszam na poszukiwanie biletu. Moja dzielna małżonka, gotowa na każdą sytuacje,  pojawia się z uśmiechem, pyszną szarlotką i kanapkami. Co za nonsens, że nie da się tego tutaj załatwić. Gdyby mi nie skonfiskowali paszportu można by wyskoczyć do ministerstwa po pieczątkę. No nic, wybór pada na Kapsztad, ale jest tylko biznes klasa. Nic nie poradzę. Jak tak, to nocleg musi być skromniejszy, wybieram w telefonie niewielki hostel przy Long Street za 6.99 E.
Parę godzin później, po wyczerpaniu wszystkich baterii, wsiadam do samolotu upadającej i koszmarnie zadłużonej narodowej linii Air Namibia. Jakiś młody Bur siedzi na moim miejscu. Trudno przychodzi mu zrozumieć, ze E jest po D w alfabecie, ale wreszcie ustępuje. Siadam na gigantycznym fotelu – znowu w drodze. Elegancki kelner/stewardes pyta czego się napije przed startem, niech będzie szkocka.
Start przebiegł pomyślnie, a w biznes klasie jest tylko kilka osób. Trzech kelnerów służy serwisem – rozkładają mi stoliczek, przykrywają wykrochmalonym obrusem z mizernie wydzierganym Air Namibia. Kolejne pytanie czego się napije. Tym razem ordynuje białe wino. No i zaskok: pan przyniósł 3 butelki, żebym wybrał. Wybieram wino z okolic przylądka Dobrej Nadziej, rocznik 2010, a na obiad stek z antylopy. Wszystko w porcelanie – no takiego obiadu to ja nie jadłem od tygodni.  Teraz to mi się podoba – jeszcze winka Sir? No jasne - jak szaleć to szaleć. Dla pana nie ma znaczenia, że nie nie miałem szansy skorzystac z prysznica przez ostatnie 3 dni, ważne jest chyba to że znalazł się wreszcie pasażer o sprecyzowanych potrzebach. Wypiłem prawie cała butelkę, a pan dalej się dopytuje co podać. Tym razem gościu to przynieś mi Amarullę z lodem. Za oknem zachód słońca nad pustynią. Dostaje szklanę Amarulli, automatycznie wysuwam podnóżek, kładę fotel jak w spa i sięgam po lekturę. Blada Pawlikowska na okładce Sensu, a pod spodem tytuł ”Podróżować jest bosko” (nie dodali, że biznes klasą).
Szkoda, ze lot taki krótki - znowu ciągnę walizkę po marmurowych posadzkach Cape Town International Airport. Do taksówki i do centrum. Jadę wręcz otoczony niebieskimi światłami policji – wszędzie ich pełno, czyżby wiedzieli jaki jestem niebezpieczny – nie, to właśnie przylatuje Obama. Targam walizę na drugie piętro kamienicy najbardziej rozrywkowej ulicy Kapsztadu i wpadam wprost w objecia rozentuzjazmowanych kibiców meczu  Hiszpania - Włochy.
Kibicują chyba obu drużynom. No to znowu się nie wyśpię ….
Zalewam „słodka chwilę” i do łóżka, by opisać tą niezwykła podróż.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

U siebie



W ostatnich dniach maja wybrałem się do rodzinnego kraju !
Patrzę ja z góry na ten szary polski chaos – „to Gdańsk – nasz Gdańsk” - śpiewał kiedyś mały Maciek na zajęciach z muzyki. Otóż wyżej wymieniony przywitał mnie majową mżawką i mglistym zimnem. Patrzę z samolotu na ten wyłaniająca się urbanistyczny kociokwik i kanonadę marzeń miejscowych samorodnych budowniczych ogródków działkowych  „Budowlani 1 i Budowlani 2”. Muszę przyznać, że namibijskie slamsy mają zdecydowanie bardziej nowoczesną i jednorodną strukturę. Króluje tam ocynk i nikt z tym nie polemizuje; ani kartonem, ani blachodachówką  czy deseczkami pomalowanymi starym olejem z malucha  – tu za to, każdy wie lepiej jak wygląda najlepszy domek działkowicza.  



Hmmm - mżawki to ja nie widziałem od poprzedniej jesieni, w ogóle zapomniałem, ze może być coś tak niekonkretnego. No nic myślę sobie, nie wszędzie musi świecić słońce. Jak już wysiadłem i zziębnięty dotarłem do karuzeli z walizkami, wszyscy zaczęli gadać po polsku – gdzie oni się tego nauczyli? I gadają i gadają – obok mnie, jakieś białe mzimu tonem niekończącej się pretensji, opisuje drugiemu mzimu, jak wnioskuję - zachowanie trzeciego mzimu, w stosunku do tego pierwszego. Ktoś narzeka, coś tam pod nosem marudzi, ze długo, że gdzieś było szybciej. No to po coś tu panie przyleciał jak ci nie pasuje? Właściwie można narzekać na wszystko, tylko po co? No to chyba już się zmęczyłem. Jadę z lotniska do domu i widzę ten bezład, brak otwartych przestrzeni, kupy reklam wszelkiej maści i domów, gdzie kto może. No nic - najważniejsze, że już w domku.
Co by tu zrobić aby się szybko zaaklimatyzować po tym ciężkim z ziemią zderzeniu,  trzeba by z Arkiem wyskoczyć do lasu!, no i to może nawet rowerkiem. Wyciągam ci ja zakurzony jednoślad i widzę, że coś mu się nóżka obluzowała i powietrze uszło, wraz z zimowym mrozem. No tak, ale klucze to ja mam w kraju wiecznego słońca, no i pompkę oczywiście też – a bez kasku to dam radę.   Trzeba sobie jakoś poradzić, inna pompka - nie pasuje, ale się nie poddam!  – próbuje dymać, a tu w tym wysiłku użarł mnie komar. Zaczynam grzebać w pamięci, gdzie jest siatka na komary? No  i Malaron – no tak - też tam w Afryce.  Co te komary takie wielkie ? Nad Zambezi nie przypominam sobie takich gigantów. Nieważne -  wreszcie wyruszam ze swiezymi bomblami. Przy boisku jakiś śmiały kundel chce mnie dziabnąć w łydkę, a spadaj szczekaczu! Patrzę na zabudowany, zniszczony i rozgrzebany krajobraz i myślę sobie, że tu, w tym kraju jest wszystkiego za dużo: za dużo domów, za dużo niedokończonych tematów, za dużo reklam, za dużo aut, za dużo pieprzenia o niczym, za dużo SZCZEKANIA. Właściwie to wszyscy na coś szczekają lub o coś, i albo trzeba mieć to w "tyle", albo włączyć się do mainstreemu. Na narzekanie to szkoda czasu, ale tak naprawdę to powodów tu nie brak. Każdy sobie chętnie ponarzeka, aby upuścić sobie trochę psującej się krwi. Ja to wybieram wersje mieć w "tyle" – i to tam gdzie najciemniej. No nareszcie w lesie; cisza, szum drzew i spokój…  Słyszę trzask gałęzi!  - Oooo!  słoń myślę sobie.  Jakież mnie zdziwienie ogarnia, kiedy zza krzaków wyszedł biały człowiek w dresie. Co on tu do cholery robi? Chce mi humor popsuć?
Chyba ja się już tutaj za bardzo nie nadaję. Na emeryturkę to chyba trzeba będzie się przenieść do kraju Hakuny Mataty – tak, by zachować świeżą krew do końca.
Poza przyjaciółmi, rodziną i wspomnieniami to niewiele mnie tu trzyma. Wręcz odraża mnie atmosfera politycznego odoru, nonsensowność, bicie piany (kiedy życie takie krótkie), i żałosna perspektywa prowadzenia smallbiznesu w dżungli biurokratycznego przyjaznego pańtwa.
Na deser - fakt z ostatniej chwili:
Otóż po przebyciu wielu krajów Afryki południowej, w ryja bez ostrzeżenia dostałem właśnie tu, na dobrze mi znanym Osiedlu Kowale, w sobotnie przedpołudnie 15 czerwca.

Makumba spiewaaaa:
W wasz piękny kraj
Ja dostać raz w zęby
Gdy iść po ulicach