Po kilku tygodniach ciężkiej pracy i różnych perypetiach,
wyruszam znów do Afryki. Już się cieszę, bo jak napisał K. Nowak w prologu „Jak
wyruszysz w drogę, to zawsze zdarzy się coś ciekawego”. Od wczesnego świtu
jestem w pracy; jeszcze akceptacja kilku faktur, ostatnie wskazówki, ostanie
spojrzenie na firmę, jakże inną po ostatnich dniach. Wpadam do domu, wszystko z
podłogi buch do walizek, znowu nie zgadzają się kilogramy – trochę wybiórczości
i jestem gotowy.
Pędzę na lotnisko, jak zwykle lekko na styk i wpadam do
hali odlotów: Proszę natychmiast opuścić terminal! Ewakuacja! - słysze z ust pogranicznika. Ale ja, ja za chwilę mam samolot. Wypadam z tłumem walizkowiczów wprost pod oberwanie chmury
– no fajnie i jeszcze mam odejść 500m.
Wśród zmoklaków dowiaduję się, że w całym kraju są zamachy bombowe! – masz ci
babo placek – tak to jest, jak ignoruje się wiadomości. Czekamy, czekamy i nagle
wozy bojowe odjeżdżają i wszystko jakby wraca do normy – tyle, że mam wszystko
mokre i niewiele ponad pół godziny. Wpadam do czekinu i tu niespodzianka; moja skrzętnie
odważona do 24,7kg waliza przybrała na wadze i waży obecnie 26,3kg. Tego nie
przewidziałem, że ją deszcz podbije o tyle. Raz dwa przepakowanko i staje do
boju. Jest ok – pędzę dalej; tym razem panom na prześwietleniu nie podobają się
dopiero co przepakowane rzeczy: tuleje tylnych wahaczy wzdłużnych do
LandCruisera i narzędzia. Tuleje ostatecznie wybroniłem, mimo że wyglądały jak potężne
pociski, za to narzędzi się nie udało. Zawsze w walce jakieś straty muszą być.
Zgarniam z półki jakieś gazety, aby wiedzieć co się dzieje w kraju, z którego
wracam. Trochę kolorowych tytułów, Pawlikowska na okładce, Twój styl z filmem - aby 5 min później - suszyć się
na pokładzie Boinga. Wszystkie wydarzenia ostatnich dni zmniejszają się wraz z
wysokością lotu. No nareszcie - znów w drodze. Spokojnie już sięgam do siatki z prasą,
zaczynę od tygodnika politycznego: Niemcy zrobili jakiś ohydny i nieprawdziwy
film o AK, premier zwichnął nogę, Palikot wziął udział paradzie gejów, rząd nie
może uchwalić rozporządzenia o OZE i będziemy płacić gigantyczne kary do Unii,
zadłużenie sie podwoiło – co za stek obstrukcyjnych i niestrawnych informacji, co ja powiem w Namibii? Zmieniam gazetę. NPM- magazyn turystyki górskiej – no… przy tym można
odpocząć: Reinhold Meissner przyjechał po wielu latach na konferencje do
Zakopanego, w Alpach Delfickich jest fajnie i spokojnie. Informacje, z których wynika coś dobrego. Wysuszony już, ciągnę 23kg bagażu podręcznego
po dobrze mi znanych i niekończących się
korytarzach frankfurckiego lotniska – no
jest mój grubasek. Airbus A380/800, dwupietrowiec zabierający do 800 pasażerów (w
zależności od kompletacji). Miejsce przy
oknie, dawno zaplanowane. Ściana grubasa pół metra ode mnie, wszystko pachnie
nowością. Plastikowy obiadek i upragnione dobranoc – jak mogłoby być inaczej po
takim speedzie? Johanesburg o poranku
niczym nie zaskoczył, znowu znana kawiarenka i herbatka Rooibos, i dalej w
drogę. Zaskoczyła odprawa, która była na innym terminalu niż gate – ledwo zdążyłem. Kolejny obiadek, tym razem z
wołowinką i wreszcie świeże, rześkie, pachnące słońcem powietrze Namibii.
Maszeruję dumnie przez płytę lotniska w promieniach południowego słońca, głęboko wdychając powiew dobrze znanej
mi afrykańskiej wolności. Staje w ogonku do kontroli
paszportowej. Czarne panie wydają się zupełnie nie podzielać podniecenia Europejczyków
przybywających tu tłumnie na wakacje – wszystko dzieje się jak w smole.
Wreszcie moja kolej – i nagle buch - jest opór. Papier z ministerstwa, który
potwierdzał złożenie 3 miesiące temu wniosku o pobyt, który na innych przejściach
otwierał granicę okazuje się nieprzekonujący. Pani kreci głowa, ja grzecznie
tłumacze, że taką informacje otrzymałem w agencji pośredniczącej, że informacja
jest z ust pani, która wydaje pozwolenia, że do czasu rozpatrzenia wniosku to to właśnie
służy za przepustkę, skoro drugiej wizy w tym samym roku nie da się zdobyć - NIC – ściana. Pani patrzy na mój kolor
skóry i wiem, że będzie ciężko. Gorąca linia telefoniczna, jedna pani, druga
pani, agencja. Tamta pani mówi, że tamta nie ma racji i wybija godzina 16 i
nikt już nie odbiera telefonów. Rozważam wszystkie warianty: wysłać kogoś z
paszportem do ministerstwa, uciec, wziąć na litość, rozbić obóz przed okienkiem,
gdy tymczasem pani wpadła na pomysł, żebym wracał skąd przyjechałem i idziemy
kupić bilet. Grzecznie udaje się z panią do South Africa Airlines. Bilet jest, i
owszem, ale dopiero na jutro, pytam ile kosztuje i robię skruszona minę, ze
niestety tyle to na karcie nie mam. Tłumaczę, że po ostatnim incydencie
wyrwania mi karty przed bankomatem w Johanesburgu i wyczyszczeniu mi konta
przez nieznanych sprawców, zanim zdążyłem połączyć się z infolinia PeKaO SA
spowodował, że znikome kwoty przelewam obecnie na moją kartę. Tak czy inaczej trzeba zagrać
na czas – myślę sobie. Wracam grzecznie na fotelik i otwieram gazetę, tworząc aurę
spokoju i opanowania sytuacji. W międzyczasie moje udanie się z walizką do
toalety, spowodowało pościg policyjny z meta w tejże. Dobra, dobra panowie, każdy chyba może się załatwić.
Czytam gazetę dalej, pani się ubiera i kończy pracę. Ciekawe co teraz.
Podchodzi do mnie i mówi, że przekazuje mnie na noc do
policyjnego aresztu. No dobra skoro tak, to nawet fajnie, bo będzie o czym
pisać. Tam zresztą jeszcze nie byłem. Otrzymuje malutki pokoik z szarymi ścianami
i jednym barowym krzesłem obrotowy. A to ci heca, co za rozkoszny nocleg mnie
czeka. Próbuje okiełznać krzesło, ale kreci się i nic z tego nie wychodzi. Jak już wszyscy
pójdą do domu, to spróbuje pogadać z władzą. Otwieram kompa; przynajmniej zrobię
opis do projektu i przygotuje zaległą umowę. O 23 pojawił się jakiś policyjny młodziak
w czapce a`la narciarskiej. Próbuję go przekonać, żeby dał mi się przespać na
pobliskich rolkach do prześwietlania bagażu podręcznego, ale jest
nieprzejednany. Mówi, że tu jest kamera i on nie może. Ja na to, że to mi nie
przeszkadza, i że na pewno nikt nie będzie zainteresowany oglądaniem filmu, na
którym bohater tylko śpi. No nic - nie przekonał się. Siadam na krzesło i
opieram się o ścianę próbując zasnąć. Po pół godzinie wpada jakiś inny z
pytaniem: how are you? Ok, my friend. Po północy znowu to pytanie. No nie, ten
to mnie już rozsierdził. Mówię mu: wrong
question. Jak mogę się czuć fine, skoro nawet nie dajecie mi zasnąć, nie mówiąc
o braku łóżka. Wreszcie dali mi spokój. Przed 5 rano ruszyła maszyna do prześwietlania
bagażu. No nareszcie nowy dzień. Telefony dzwonią, ale rozwiązanie się nie
pojawia, bo ministerstwo z lotniskiem się chyba nienawidzą, za sprawa
zawistnych urzedniczek. Czekam…
Nie ma opcji, chyba musze gdzieś polecieć, aby przerwać
ten impas. W obstawie policji wyruszam na poszukiwanie biletu. Moja dzielna małżonka,
gotowa na każdą sytuacje, pojawia się z uśmiechem,
pyszną szarlotką i kanapkami. Co za nonsens, że nie da się tego tutaj załatwić.
Gdyby mi nie skonfiskowali paszportu można by wyskoczyć do ministerstwa po
pieczątkę. No nic, wybór pada na Kapsztad, ale jest tylko biznes klasa. Nic nie poradzę. Jak
tak, to nocleg musi być skromniejszy, wybieram w telefonie niewielki hostel
przy Long Street za 6.99 E.
Parę godzin później, po wyczerpaniu wszystkich baterii, wsiadam do
samolotu upadającej i koszmarnie zadłużonej narodowej linii Air Namibia. Jakiś młody Bur siedzi na moim
miejscu. Trudno przychodzi mu zrozumieć, ze E jest po D w alfabecie, ale
wreszcie ustępuje. Siadam na gigantycznym fotelu – znowu w drodze. Elegancki
kelner/stewardes pyta czego się napije przed startem, niech będzie szkocka.
Start przebiegł pomyślnie, a w biznes klasie jest tylko kilka
osób. Trzech kelnerów służy serwisem – rozkładają mi stoliczek, przykrywają wykrochmalonym obrusem
z mizernie wydzierganym Air Namibia. Kolejne pytanie czego się napije. Tym
razem ordynuje białe wino. No i zaskok:
pan przyniósł 3 butelki, żebym wybrał. Wybieram wino z okolic przylądka Dobrej
Nadziej, rocznik 2010, a na obiad stek z antylopy. Wszystko w porcelanie – no takiego
obiadu to ja nie jadłem od tygodni. Teraz
to mi się podoba – jeszcze winka Sir? No jasne - jak szaleć to szaleć. Dla pana nie ma znaczenia, że nie nie miałem szansy skorzystac z prysznica przez ostatnie 3 dni, ważne jest chyba to że znalazł się wreszcie pasażer o sprecyzowanych potrzebach. Wypiłem
prawie cała butelkę, a pan dalej się dopytuje co podać. Tym razem gościu to przynieś
mi Amarullę z lodem. Za oknem zachód słońca nad pustynią. Dostaje szklanę Amarulli, automatycznie wysuwam podnóżek,
kładę fotel jak w spa i sięgam po lekturę. Blada Pawlikowska na okładce Sensu, a
pod spodem tytuł ”Podróżować jest bosko” (nie dodali, że biznes klasą).
Szkoda, ze lot taki krótki - znowu ciągnę walizkę po
marmurowych posadzkach Cape Town International Airport. Do taksówki i do
centrum. Jadę wręcz otoczony niebieskimi światłami policji – wszędzie ich
pełno, czyżby wiedzieli jaki jestem niebezpieczny – nie, to właśnie przylatuje
Obama. Targam walizę na drugie piętro kamienicy najbardziej rozrywkowej ulicy
Kapsztadu i wpadam wprost w objecia rozentuzjazmowanych
kibiców meczu Hiszpania - Włochy.
Kibicują chyba obu drużynom. No to znowu się nie wyśpię ….
Zalewam „słodka chwilę” i do łóżka, by opisać tą
niezwykła podróż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz