Nawet się nie spodziewałem, że tylu będę miał przyjaciół w
tej Zambii – my friend to bardzo powszechny zwrot. Zajeżdżamy do małej wioski,
ale okazuje się, że bardzo starej. Podobno założonej w XVw. Wszyscy bardzo
friendly, rozmowni. Wypytują nas o
imiona, próbują nawiązać kontakt z Maćkiem, który dzielnie odpowiada na ich
pytania – aż wreszcie ląduje u jednego na kolanach. Pytają czy znamy jakiegoś
Mariu, nie wiem o co chodzi. Jeden pokazuje mi mięśnie na ręce. A o Pudziana
wam chodzi, no jasne że znamy. Okazuje się, ze był u nich (ale po co?). We
wiosce całe życie kwitnie wręcz na ulicy (klepisku bardziej). Wszyscy gadają,
muzyka gra – najgłośniej co ciekawe z salonów fryzjerskich. Idziemy zobaczyć
jak wygląda tancbuda. Buda jak buda, w środku
klepicho, na ścianach lustra i
automat do muzyki. Za 50 ichnich groszy jeden kawałek ze skrzeczącego głośnika.
Dwie młode dziewczyny własnie wrzuciły – musimy wyjść bo power za mocny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz