Droga okazała się koszmarnie długa, a jej ostatni odcinek był jakimś nocnym Dakarem. Nie mieliśmy dokładnej mapy, więc tak naprawdę to nie wiemy do jakiej miejscowości dotarliśmy. Grunt, ze był camping – a my tak naprawdę potrzebowaliśmy jednego – odpoczynku ( bez siedzenia w samochodzie). W Afryce jest wszędzie daleko i optymistyczne europejskie liczenie km i czasu na nic się tu nie zda.
Jest camping, jest basen, jest jezioro - jest super. Kolejny dzień na tym campingu był pasmem rozkoszy. Wykwintne śniadanie na werandzie z widokiem na jezioro, zabawy w basenie, spacer na przystań, pyszna kolacja. Kuba tak zaangażował w zabawy w basenie, ze spędził tam z chłopakami 5 godzin. Po zmroku nadal był w tym basenie tyle ze w rogu i już nie było mu do zabawy. Jego skora przypominała rozżarzony piec . Ale warto było, tym bardziej, ze do zabawy włączył się pewien niezwykle uzdolniony pies. Niby mały kundelek a świetnie odbijał piłkę, stopował piłkę kiedy uciekała i informował, ze jest zatrzymana - szczeknięciem. Sam regulował temperaturę swojego ciała – zanurzając się co 15min do basenu. Słowem sielanka. Oczywiście będziemy musieli to odpokutować siedzeniem cały kolejny dzień w aucie, aby dojechać do Namibii – ale warto. Spacerem wybieramy się do wioski i porciku rybackiego. Katamarany z wielkimi podbierakami, stoją przy brzegu. Połów był w nocy, teraz tylko prace porządkowe. Główny „rynek” wioski to klepicho, wokół których skupia się wysoko wyspecjalizowany handel, tzn. u tego kupisz to, a u tamtego tamto – i dzięki temu, każdy ma zajecie. Szkoda, ze jutro musimy wyjeżdżać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz